Wzniesienie, które zajęliśmy
górowało nad całą okolicą. Z jednej strony, od wschodu i północy, mieliśmy
widok na kilka wiosek, obozowisko koczowników i dalej, na wzgórza ciągnące się
aż po ostre, poszarpane szczyty gór w Zana Khan. Na południu rozciągało się
miasto Ghazni. Na zachodzie zaś wiła się pod nami wstęga Ring Road – głównej
drogi Afganistanu łączącej największe miasta kraju, na wojskowych mapach dumnie
zwanej Highwayem, choć Bogiem a prawdą bardziej przypominała powiatową dróżkę
niż autostradę.
To właśnie pilnowanie tej trasy było
naszym zadaniem. Od kilku dni drogą ciągnęły amerykańskie konwoje
transportujące sprzęt z Kandaharu do Kabulu. My – Zgrupowanie Bojowe Bravo –
czuwaliśmy nad tym, by na odcinku trasy wiodącym przez polską strefę
odpowiedzialności nie spotkały ich żadne niespodzianki. Highway uchodził
wprawdzie za stosunkowo bezpieczny, ale i tu zdarzały się zarówno ataki, jak i
miny-pułapki, a długie, nieruchawe kolumny pojazdów – w dużej mierze
ciężarowych, a nie bojowych – stanowić musiały łakomy kąsek dla rebeliantów.
Zapadał już wieczór, gdy dotarliśmy na
wzgórze i zluzowaliśmy pluton, który stacjonował tam od trzech dni. Część
naszego oddziału dowódca rozmieścił na wzniesieniu po drugiej stronie drogi, w
opuszczonym posterunku afgańskiej policji. Dalej na północy, tam gdzie Highway
serpentynami wspinał się w stronę Bramy Północnej, na szczytach majaczyły
sylwetki pojazdów kolejnego plutonu, który tak jak my spędzić tu miał najbliższe
dni.
Po operacjach w Zana Khan i Kogani, w
których braliśmy udział w poprzednich miesiącach, pilnowanie drogi wydawało się
prawdziwą sielanką. Ze szczytu mieliśmy widok na całą okolicę, nagie zbocza nie
dawały żadnej możliwości skrytego podejścia do naszych pozycji, na dodatek w
wyposażonych w termowizję wieżyczkach rosomaków całą noc czuwać mieli
działonowi. Zapowiadały się trzy dni słodkiego nieróbstwa. Żadnych min,
zasadzek, ostrzałów. Sielanka.
Z ulgą zdjąłem więc ciężką kamizelkę
kuloodporną i hełm, odłożyłem broń i z papierosem w ustach rozsiadłem się
na kanadyjce rozłożonej przy burcie pojazdu. Oparty plecami o ogromne koło
obserwowałem naszego tłumacza, który modlił się na rozłożonym na ziemi
dywaniku. Trwał właśnie ramadan i Afgańczyk zgodnie z nakazami islamu pościł od
świtu do zmierzchu i – jeśli okoliczności na to pozwalały - modlił się kilka
razy dziennie.
Mimo, że towarzyszył nam od samego
początku niewiele o nim wiedziałem. Na imię miał Dżumakhan, ale przez nas zwany
był Johnem, miał 22 lata, był Hazarą i pochodził z Kabulu. Tyle. Choć od kilku
miesięcy jeździliśmy na patrole w tym samym pojeździe rzadko z nim rozmawiałem.
Zresztą i on niezbyt często się odzywał. Zazwyczaj podczas jazdy drzemał lub
czytał książkę, a na postojach i noclegach trzymał się na uboczu. Wyczuwał
chyba, że nie darzymy go sczególną sympatią ani zaufaniem – afgańscy
współpracownicy wojsk koalicji często byli postrzegani jako wtyczki talibów.
Zresztą niebezpodstawnie.
Po skończonej modlitwie, niemal już w
całkowitych ciemnościach, John wydobył z plecaka zawiniątko, w którym trzymał
jedzenie. Zazwyczaj na patrolach jadł to, co my - amerykańskie racje wojskowe.
Ale podczas ramadanu zaczął wozić ze sobą własne posiłki. Na rozłożonej na
ziemi ścierce ułożył płaskie chlebki naan i miskę z czymś, co przypominało
jogurt. Urywane palcami kawałki pieczywa maczał w miseczce i jadł żując powoli.
Był to jego pierwszy posiłek od kilkunastu godzin, śniadanie jadał bowiem przed
wschodem słońca.
Kiedy zauważył, że siedzę w pobliżu i
mu się przyglądam wyciągnął ku mnie rękę z kawałkiem chleba.
- Chcesz spróbować? – zapytał.
W pierwszej chwili się zawahałem.
Diabli wiedzą, co tam jest, jakie bakterie, drobnoustroje, zarazki czy inne
świństwa, co on tam ma na tym swoim jedzeniu i na swoich brudnych dłoniach. Ale
potem pomyślałem: co może być szkodliwego w chlebie? Nie sposób zatruć się
chlebem. A moje dłonie nie są wcale czystsze niż jego.
Usiadłem obok i urwałem sobie kawałek
chleba. Było już całkiem ciemno. Większość żołnierzy z naszego plutonu, z wyjątkiem
wartowników, ułożyła się już na kanadyjkach i karimatach. Ktoś chrapał, ktoś
nucił pod nosem rozkładając sobie posłanie. Gdzieś wśród gór wył szakal.
A ja i John siedzieliśmy,
łamaliśmy chlebki naan i maczaliśmy je w gęstym jogurcie. I zaczęliśmy
rozmawiać. Opowiedział mi o rodzinie, którą zostawił w Kabulu, o braciach i
siostrach, o matce, której skłamał, że jedzie na studia do Pakistanu, żeby się
nie martwiła i o ojcu, którego zabili talibowie. Opowiadał o wojnach - tej z
lat 80., którą znał tylko z opowieści, o domowej, podczas której był jeszcze
dzieckiem, o rządach talibów i prześladowaniach Hazarów, o wojnie, która
wybuchła w 2001 roku i która trwała już połowę jego życia. Żalił się, że musiał
przerwać studia i zaklinał się, że jeszcze kiedyś je skończy.
Bez mała pół roku jeździliśmy jednym wozem na patrole, razem łaziliśmy po afgańskich wioskach i górach,
razem byliśmy pod ogniem. Ale to wszystko nie zdołało przełamać lodów, nie
zbliżyło nas do siebie. Dopiero wspólny posiłek, kilka suchych podpłomyków
rozłożonych na brudnej ścierce, ten najprostszy gest łamania się chlebem
rozwiązał nam języki i skłonił do rozmowy. Pochodziliśmy z różnych krajów,
mówiliśmy różnymi językami, wyznawaliśmy różne religie. Ja, chłopak z Krakowa,
którego życiowe prądy zaniosły na pół roku do Afganistanu i on, skośnooki
szyita z plemienia Hazarów. Dzieliło nas wszystko, łączył nas tylko ten udający
stół kawałek materiału. Ale to wystarczyło, by przez chwilę poczuć się
przyjaciółmi.
Chlebek naan, którym poczęstował mnie John, wypiekany jest w całej środkowej i południowej Azji, od Turkmenistanu po Indie i Birmę. Sama nazwa oznacza w dari po prostu chleb. Piecze się go w tradycyjnym piecu tandoor. Choć współcześnie piece te coraz częściej wykonane są z metalu i opalane gazem to wciąż można znaleźć miejsca, gdzie wyglądają tak jak setki lat temu - gliniany dzban wkopany w ziemię, na dnie którego płonie ogień, a chlebki przyklejane są do ścianek. Jednym z takich miejsc jest Afganistan, co widać na zdjęciach tej piekarni na obrzeżach miasta Ghazni.
Aby upiec własny chlebek naan nie potrzebujemy na szczęście pieca tandoor, którego używanie w mieszkaniu mogłoby być nieco kłopotliwe. Wystarczy zwykły piekarnik.
No, to zaczynamy:
Składniki:
- 400g mąki pszennej
- 250ml mleka
- 2 łyżeczki suszonych drożdży
- łyżeczka soli
- 1 jajko
- 2 łyżki oleju
- 100 ml jogurtu (najlepiej gęstego)
- woda
- wszelkiego rodzaju dodatki (czarnuszka, sezam, słonecznik itp.)
I pieczemy:
Mąkę przesiewamy do dużej miski, dodajemy drożdże, sól i dodatki. W osobnym naczyniu mieszamy roztrzepane jajko, olej i jogurt, po czym dodajemy to do mąki wraz z mlekiem. Mieszamy wszystko (jeśli ciasto jest zbyt gęste dodajemy mleka lub wody) i wyrabiamy, wyrabiamy, wyrabiamy intensywnie na oprószonym mąką blacie aż ciasto będzie miało jednolitą konsytencję, będzie elastyczne i gładkie. Jeśli ciasto lepi się za bardzo do palców dodajemy nieco mąki.
Wyrobione ciasto wkładamy do miski, przykrywamy ścierką i zostawiamy w spokoju w ciemnym i ciepłym miejscu, dopóki nie wyrośnie odpowiednio - czyli dopóki nie podwoi swojej objętości. Może to potrwać godzinę, a może kilka godzin, drożdże to kapryśne stworzenia i ciężko nad nimi zapanować.
Rozgrzewamy piekarnik do temperatury 220°C. W czasie kiedy piekarnik się nagrzewa wyrabiamy jeszcze przez chwilę ciasto, a następnie dzielimy na dziesięć (czy ile tam się komu podoba) porcji. Każdą z nich rozwałkowujemy na płaski (grubości około 0,5 - 1 cm) placek. Placki układamy na posmarowanej tłuszczem lub wyłożonej papierem do pieczenia blasze i pieczemy kilka minut na najwyższej półce piekarnika aż zrobią się rumiane, a na ich powierzchni pojawią się bąble. Na dnie (tak to się nazywa? piekarnik ma dno? w każdym razie na samym dole) piekarnika możemy ustawić blachę wypełnioną wodą, aby zachować odpowiednią wilgotność.
I gotowe:
Chleb naan jest w kuchni azjatyckiej nie tylko dodatkiem do potraw, ale, podobnie jak bliskowschodnia pita, pełni również funkcję sztućców - za jego pomocą nabiera się jedzenie z miski.
Na zdjęciach powyżej chleb naan podany jest z hummusem. Nie jest to wprawdzie danie kuchni afgańskiej ani środkowoazjatyckiej, ale nie bądźmy drobiazgowi i uznajmy, że jest to po prostu kuchnia fusion. Hummus ze zdjęć to przepyszny hummus Amamamusi, który kupiliśmy z żoną na Targu Rzeczy Fajnych na krakowskim Kazimierzu.
No to smacznego!
Na zdjęciach powyżej chleb naan podany jest z hummusem. Nie jest to wprawdzie danie kuchni afgańskiej ani środkowoazjatyckiej, ale nie bądźmy drobiazgowi i uznajmy, że jest to po prostu kuchnia fusion. Hummus ze zdjęć to przepyszny hummus Amamamusi, który kupiliśmy z żoną na Targu Rzeczy Fajnych na krakowskim Kazimierzu.
No to smacznego!
zapowiada się ciekawie ;) wspaniałe zdjęcia! wytrwałości i powodzenia!
OdpowiedzUsuńDziękuję, będę się starał :)
Usuńświetnie napisane, będziemy zaglądać z narzeczonym bo jesteśmy zafascynowani:) Trzymam kciuki:)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo :) Mam nadzieję, że kolejne wpisy Was nie rozczarują :)
Usuń