czwartek, 3 października 2013

Winter is coming - wino z aronii


"Nadchodzi zima" - w tej dewizie rodu Starków zakochałem się odkąd pierwszy raz przeczytałem "Grę o tron" George'a R.R.Martina. Piękna jest po prostu. Dwa krótkie słowa, a ile znaczeń, ile głębi w nich drzemie! Ile ponurej rezygnacji i pogodzenia ze światem, a jednocześnie świadomości, że jest się kowalem własnego losu! Nadchodzi zima - szykujcie się. Choć wokół lato w pełni, choć zboże się złoci na polach, a w sadach gałęzie uginają się pod ciężarem dojrzałych owoców, choć dni są długie, a noce ciepłe - zima nadchodzi. Nie wolno o tym zapomnieć, nie wolno spocząć na laurach, poddać się lenistwu, trzeba pracować, przygotowywać się na zimę, na gorsze czasy. Bo zima w końcu nadejdzie i biada temu, kto nie będzie gotów.
No więc przygotowuję się do zimy. Nie tylko do tej metaforycznej, ale również tej realnej, która zbliża się wielkimi krokami i jak zawsze ciągnąć się będzie przez cholerne pół roku. 

Dostałem od przyjaciela kilka kilogramów aronii. Przetwory z tych owoców świetnie sie sprawdzają jako zapasy na zimę, a to ze względu na ich zdumiewające wręcz właściwości zdrowotne. Zawierają całe mnóstwo przeciwutleniaczy, które hamują procesy starzenia i zapobiegają nowotworom. Oczyszczają organizm z toksyn, obniżają ciśnienie, wzmacniają ściany naczyń krwionośnych, działają antystresowo, łagodzą choroby trzustki i wątroby oraz pomagają w leczeniu mnóstwa innych chorób, o których nigdy wcześniej nie słyszałem. Na dodatek są bogatym źródłem całego tłumu witamin: C, B2, B9, E i nawet, czymkolwiek by nie była, witaminy PP.


Z aronii można robić soki, konfitury, dżemy czy galaretki, jednak ja postanowiłem przyrządzić wino aroniowe. Ma ono bowiem wszystkie wymienione wyżej właściwości zdrowotne, ale przy okazji podane w odpowiedniej dawce leczy także zapalenie duszy.

Od razu przyznaję się, że wino robiłem pierwszy raz w życiu i nie wiem nawet jaki będzie efekt końcowy. Ale korzystałem z rad doświadczonego winiarza, a i sam nie jestem kompletnym laikiem w kwestii wyrobu alkoholi, bo zrobiłem już w życiu kilka miodów pitnych i uwarzyłem ze dwa czy trzy hektolitry piwa, więc obstawiam, że moje wino powinno nadawać się do spożycia. Jeśli ktoś jednak przed skorzystaniem z tego przepisu postanowi skonfrontować go z innymi dostępnymi w sieci to się nie obrażę. 

Uwaga: Przed przystąpieniem do robienia wina z aronii ubieramy się w najgorsze ciuchy, a najlepiej to w ogóle wyścielić całą kuchnię folią malarską - sok z aronii brudzi bowiem straszliwie, a plamy nie chcą w ogóle schodzić. Ja po nastawieniu wina musiałem wysłuchać od małżonki kilku gorzkich słów na temat niebieskawych plamek na ścianie.

Druga uwaga: Przy wyrobie wina bardzo ważna jest czystość sprzętu. Wszystko, co ma kontakt z winem należy zdezynfekować. Najprościej jest to zrobić wrzątkiem, ale można też użyć np. odpowiedniego roztworu pirosiarczanu potasu.

Co nam będzie potrzebne? Jak do wyrobu każdego wina - pojemnik fermentacyjny, szklany balon, korek i rurka fermentacyjna, termometr spożywczy, wężyk do odciągu i sporo cierpliwości. Wszelkie te utensylia (z wyjątkiem ostatniego) można kupić w marketach budowlanych lub zamówić w sklepach internetowych, np.  TUTAJ lub TUTAJ. Trochę to wszystko niestety kosztuje, ale służyć nam może przez długie lata.

Składniki na 1 kg aronii:
1,3 l wody,
0,2 l syropu cukrowego ( 1 l syropu uzyskuje z rozpuszczenia 1 kg cukru w 420 ml wody) + 0,1 l syropu, które dodajemy po tygodniu
6 g kwasku cytrynowego,
Ok. 1g pożywki do drożdży
Drożdże do win czerwonych (z drożdży należy przygotować tzw. matkę drożdżową według przepisu podanego na opakowaniu - zajmuje to kilka dni)
2 g pirosiarczanu potasu na 10 l nastawu (dla odkażenia)

Aronie można przez kilka dni przemrozić trzymając w zamrażalniku - poprawia to ich smak. Owoce rozdrabniamy (ale nie miksujemy!), podobno można to zrobić w maszynce do mięsa, ale mi wydaje się to nieco problematyczne, więc po prostu rozgniotłem je rękami w pojemniku fermentacyjnym. Rozdrobnione owoce zalewamy wrzątkiem, czekamy aż ostygnie do temperatury ok. 24 stopni i dodajemy resztę składników i przygotowaną matkę drożdżową. Zamykamy pojemnik fermentacyjny, do rurki fermentacyjnej nalewamy wody i czekamy. 



Po tygodniu dodajemy 0,1 l syropu na kilogram owoców i dalej czekamy.
 
Po kolejnym tygodniu odcedzamy moszcz od resztek owoców i przelewamy do balona (na tym etapie, dla złagodzenia cierpkości aronii można dodać sok jabłkowy w proporcji do moszczu 1 do 4 lub 1 do 3). Balon, zatkany rzecz jasna korkiem z rurką fermentacyjną, odstawiamy do piwnicy. Po upływie półtora miesiąca wino zlewamy znad osadu za pomocą wężyka, zostawiamy w spokoju na kolejne 2-3 tygodnie i ponownie zlewamy (czynność tę powtarzamy co 2-3 tygodnie, dopóki wytrąca się osad).

Wino można pić po 6 miesiącach od nastawienia. Czyli jeśli nastawimy je teraz, to gotowe będzie akurat na przełom marca i kwietnia, kiedy organizm wycieńczony jest po kilku miesiącach mrozu i ciemności, a wiosna idzie i idzie, ale jakoś nie może przyjść. To, czego nie wypijemy od razu można zabutelkować i zostawić do dojrzewania na kolejną zimę.

Moje wino aroniowe jest jak na razie na etapie fermentacji. O postępach będę informował, a jak wyszło dam znać już za pół roku!

środa, 11 września 2013

Jesienny krem z dyni




Opuszczamy na chwilę Bliski Wschód (ale niedługo tam wrócimy, spokojna głowa) i przenosimy się na swojski targ na krakowskim osiedlu (choć trzeba przyznać, że te nasze targi mają w sobie coś z arabskich suków - są może trochę mniej estetyczne wizualnie, ale za to sprzedawcy są mniej namolni i nie obrażają się śmiertelnie, gdy nie chcesz kupić ich towaru). Trzeba bowiem korzystać z faktu, że jesienne warzywa i owoce pojawiły się na straganach w całkiem niskich cenach.




Ja dziś ruszyłem na polowanie na dynię. Potraw, które można przyrządzić z tej rośliny jest niezliczona ilość - gdzieś nawet widziałem przepis na dyniowy sernik. Ale na początek postanowiłem nie szaleć i przygotować dość prostą zupę-krem z dyni. 
Jednak już niedługo przyrządzimy coś bardziej finezyjnego.




No to do roboty!

Składniki:
- litr bulionu
- 1,5 kg dyni
- duża cebula
- 1 marchewka
- 2 łyżki masła
- 2 ząbki czosnku
- kilka łyżek śmietany lub jogurtu naturalnego
- liść laurowy
- 4 ziarna ziela angielskiego
- sól, pieprz, imbir i gałka muszkatołowa - do smaku (ale generalnie dość sporo, bo słabo doprawiona dynia jest nieco mdła)

Przygotowanie:
Dynię obieramy, usuwamy z niej nasiona i kroimy w kostkę. W garnku rozpuszczamy masło, wrzucamy posiekaną cebulę i czosnek, podsmażamy chwilę, po czym dolewamy bulion. Wrzucamy dynię i pokrojoną marchewką, dodajemy liść laurowy i przyprawy. Gotujemy aż dynia będzie miękka, czyli około 20 minut, po czym sprawnie usuwamy liść laurowy i ziele angielskie, a resztę miksujemy. Śmietanę lub jogurt możemy dodać podczas miksowania lub wrzucić po łyżce do talerza przed podaniem na stół.
Najlepiej smakuje z grzankami. 
Uwaga! Lawendy, którą widać na zdjęciach nie dodajemy - to tylko dziwaczny pomysł mojej osobistej pani fotograf na uatrakcyjnienie kompozycji. Śliwki też są zbędne i nie mają z zupą nic wspólnego. Nie wiem po co tam są, ale że sam nie mam zmysłu estetycznego za grosz, to zawierzam fachowej opinii, iż są z jakiegoś powodu niezbędne.
Smacznego!




niedziela, 25 sierpnia 2013

Wojna hummusowa

           



Przy okazji poprzedniego przepisu wspomniałem o hummusie, który doskonale się z chlebkiem naan komponuje. Muszę przyznać, że kilkakrotnie już hummusu próbowałem, zarówno w krajach arabskich, jak i w Europie, ale jakoś nigdy mi nie zasmakował. Dopiero kupiony na Targu Rzeczy Fajnych na krakowskim Kazimierzu hummus Amamamusi sprawił, że zmieniłem zdanie. Na dodatek okazuje się, że hummus można oprócz wersji podstawowej przygotowywać w dziesiątkach różnych wariacji - od truskawkowego po buraczany.





Hummus jest tradycyjnym daniem kuchni arabskiej i żydowskiej. Jest to pasta z ciecierzycy (zwanej też grochem włoskim lub - mylnie - cieciorką) z dodatkiem pasty sezamowej tahini, czosnku i soku z cytryny.Według legendy został wymyślony przez samego Saladyna, sułtana Egiptu, władcę arabskiego imperium, zwycięzcę spod Hittin, zdobywcę Jerozolimy i słynnego przeciwnika Ryszarda Lwie Serce podczas III krucjaty. Ile w tym prawdy - nie wiadomo, ale nie ulega wątpliwości, że opowieść o wojennym pochodzeniu tej potrawy dobrze się wpisuje w burzliwą historię Bliskiego Wschodu. Okazuje się bowiem, że nawet niewinna pasta z ciecierzycy może być kością niezgody między Arabami a Żydami. Między Libanem a Izraelem toczy się zajadła wojna hummusowa.  

Przynajmniej w tej wojnie Arabowie są górą. W większości konfliktów zbrojnych z Izraelem zbierali bowiem ciężkie baty, począwszy od I wojny izraelsko-arabskiej z lat 1948-1949, kiedy siły młodziutkiego państwa żydowskiego wyparły z Palestyny wojska egipskie, syryjskie, irackie, transjordańskie i libańskie i jeszcze wydarły Arabom Galileę, zachodnią część wyżyny Negew i część Jerozolimy, poprzez kryzys sueski w 1956 r., wojnę sześciodniową, aż po wojnę libańską z pierwszej połowy lat 80. ubiegłego wieku i wszystkie drobniejsze starcia, intifady i konflikty. Jedynie wojna Jom Kippur uznawana jest przez Żydów za klęskę, mimo że wojska egipsko-syryjsko-irackie zostały ostatecznie rozbite.

Największą klęską Arabów była wojna sześciodniowa. 5 czerwca 1967 roku wojska izraelskie zaatakowały Egipt, Syrię i Jordanię i w ciągu niecałego tygodnia, do 10 czerwca, rozbiły w proch i pył siły arabskie. W wyniku wojny Izrael zagarnął syryjskie Wzgórza Golan, jordański Zachodni Brzeg i część Jerozolimy, Egiptowi zaś wyszarpał  półwysep Synaj i miasto Gaza.



Jak te wszystkie wojny wyglądały w szczegółach każdy może sobie łatwo sprawdzić. Ja zaś proponuję zerknąć na wojnę sześciodniową z oryginalnej perspektywy - z perspektywy młodszego lejtnanta  100. szkolnego pułku pancernego gwardii Armii Czerwonej, który 5 czerwca 1967 r. przebywał bynajmniej nie na Bliskim Wschodzie, a gdzieś w okolicach Czernihowa na Ukrainie, gdzie przygotowywał się do operacji "Dniepr", czyli wielkich manewrów dla uczczenia 50-lecia władzy radzieckiej:

Po obozie krążą triumfalistyczne plotki. Padł Izrael! Wieczorem w kwaterze oficerów piechoty wygrzebano gdzieś spod ziemi małe trzeszczące radyjko i popędziliśmy tam wszyscy, żeby posłuchać wiadomości. Jak to w piechocie, ożywienie było wielkie. Wypoczęli już nieco po dniu ostrych ćwiczeń, strzelili po kilka kielichów i teraz śpiewają przy ognisku białogwardyjskie kawałki(...).
            - Cisza, chłopy! Zaczyna się!
Po wstępnych trzaskach, radio odezwało się: „Towarzysz Breżniew przyjął dziś na Kremlu... Wiadomości z frontu rolnego...”
- Popamiętacie moje słowa. Mówię wam, że coś pieprznęło. Nasi im nadoradzali...
- Morda w kubeł, wróżbita zasrany!
Ale radio nie śpieszyło się jakoś z doniesieniem o naszej wiktorii na Bliskim Wschodzie:
„...Doniosły jubileusz...”
- Mówię wam, chłopy, że to wszystko gówno prawda. 
„...Pracownicy rafinerii Tatarskiej ASRR po wielu godzinach...”
- Może i racja... 
„...Doniesienia z zagranicy...”
- CISZA!!!
„...W dniu dzisiejszym towarzysz Fidel Castro...”
Tu już wszyscy stracili cierpliwość i kubańskiego brodacza obrzucono stekiem najbardziej wyrafinowanych obelg, jakie tylko można wyszukać w wojskowym słownictwie pozaregulaminowym. Póki spiker wyjaśniał jakieś szczegóły z życia kudłatego rewolucjonisty, pod jego adresem sypały się opisy wszelkich możliwych zboczeń seksualnych, łącznie z takimi, które poczciwemu Castro nie przyszłyby nawet na myśl.
„... do wydarzeń na Bliskim Wschodzie... zacięte walki... bohaterski opór... Gaza... El Arisz... solidarność...”
Informacja krótka i niezrozumiała. Ani liczb, ani faktów. Co najważniejsze, chuj wie, gdzie leży ten El Arisz, na czyim terytorium, jak daleko od granicy.
- Ma któryś mapę?
- Może skoczymy czołgiem do wioski? W szkole musi być globus!
- No to dawaj! Walimy!
- Jak powiedzieli „solidarność” - to już koniec. Syf i mogiła.
            (...)Przywieziono globus. Niestety, całkiem nieduży. El Arisz na nim nie było, a i sam Izrael udało się zlokalizować z wielkim trudem. Przewaga Arabów była z całą pewnością niepodważalna, nawet na globusie.
A jednak i następnego dnia radio milczało o wyzwoleniu Tel Awiwu. W informacjach pojawiły się niepokojące nutki: lotnictwo izraelskie bombarduje spokojne miasta i wioski, szkoły i szpitale. To ponownie skłoniło nas do myślenia. Kiedy się strzela do mieszkańców Budapesztu czy Nowoczerkaska, radio nigdy nie nawołuje do „solidarności”, a tu nagle rozczulają się nad bezbronnymi Arabami. Co by to mogło znaczyć? Skoro stolica Izraela nie padła w pierwszym dniu, ani nawet w drugim, to oznaczało, że coś szwankuje w naszym planowaniu. Szefa Sztabu Generalnego należałoby postawić pod sąd za taką strategię.
Informacje radiowe były mgliste i pełne sprzeczności. Było jasne, że wojska arabskie nie zdobyły stolicy Izraela, i że nie wkraczają na przedmieścia. Przecież zaraz by o tym doniesiono. Ale w takim razie gdzie się podziali Arabowie? Gdyby przekroczyli granicę, powinni z miejsca znaleźć się pod murami miasta: całe to ich państwo można nakryć czapką!
            (...)Następnego dnia wieczorne wiadomości położyły kres wszelkim wątpliwościom. Spiker triumfalnie oznajmił o decydującej klęsce, jaką ponieśli izraelscy agresorzy na obszarze El Kantary i przełęczy Mitla.
Wszystko się wyjaśniło. Skoro Żydów nazwano agresorami, oznaczało to, że zdołali wyrwać Arabom sporą część terytorium i tam właśnie toczą się walki.

            Tym młodym oficerem był Wiktor Suworow, późniejszy funkcjonariusz radzieckiego wywiadu wojskowego GRU, skazany zaocznie na karę śmierci za ucieczkę do Wielkiej Brytanii. Cytat zaś pochodzi z jego pierwszej książki - "Żołnierze wolności".

Ale zabrnąłem w dygresje, a tu nie o radzieckich szpiegach chciałem pisać, a o hummusie. 

Regularnie bici i gromieni przez Izrael Arabowie rzucili Żydom wyzwanie na polu kulinarnym. 9 maja 2010 roku 300 libańskich kucharzy ustanowiło rekord Guinessa przygotowując największy na świecie talerz z hummusem. Tym samym odebrali rekord Izraelowi.



Co więcej libański hummus ważył ponad 10 ton, a więc dwukrotnie więcej niż hummus izraelski. Nie wiem czy Żydzi już podnieśli się po tej klęsce, bowiem nie śledzę sprawy zbyt uważnie, a i doniesienia z frontu tej kulinarnej wojny, jak się zapewne domyślacie, nie lądują na pierwszych stronach gazet.




Ale na tym nie koniec. Rozochoceni sukcesem Libańczycy zarzucili Izraelowi, który produkuje i eksportuje hummus, przywłaszczenie sobie tej tradycyjnej arabskiej potrawy i chcą zastrzec prawa do korzystania z jej nazwy. Izraelczycy ripostują, że równie dobrze ktoś mógłby się starać o prawa autorskie do nazwy "chleb" albo "wino". Kto ma rację w tym sporze, podobnie jak w całym konflikcie izraelsko-arabskim, ciężko orzec.

Ale póki jeszcze używanie nazwy "hummus" nie jest zakazane bierzmy się za gotowanie:

Składniki:
200g suchej ciecierzycy (albo 400g ciecierzycy z puszki)
1/2 szklanki pasty tahini (można kupić, ale można też zrobić samemu - przepis poniżej)
2 ząbki czosnku (ja daję więcej, ale ja bardzo czosnek lubię)
sok z dużej cytryny
4 łyżki oliwy z oliwek
łyżeczka soli
opcjonalnie - drobno posiekana natka pietruszki, orzeszki piniowe, oliwki, sumak lub cokolwiek co nam do głowy wpadnie
Do pasty tahini:
pół szklanki ziaren sezamu
2 łyżki oleju sezamowego (lub zwykłego)

Jeśli używacie suchej ciecierzycy należy ją najpierw namoczyć przez noc. Potem gotujemy ją na małym ogniu do miękkości, czyli jakieś 2 godziny (co bardzo, bardzo ważne - nie idziemy w tym czasie do innego pokoju, nie włączamy ulubionego serialu ani nie czytamy ciekawej książki, bo się ciecierzyca przypali i wszystko trzeba będzie zaczynać od początku, zamiast tego możemy w tym czasie zrobić pastę tahini). Jeśli mamy ciecierzycę z puszki to tylko ją opłukujemy.

Wrzucamy ciecierzycę do blendera, dodajemy tahini, sól, czosnek, sok z cytryny i oliwę. Miksujemy wszystko na gładką masę, jeśli hummus jest zbyt gęsty dodajemy oliwy lub wody. Na wierzch wylewamy dla dekoracji jedną łyżkę oliwy i posypujemy orzeszkami, pietruszką, posiekanymi oliwkami, sumakiem albo wszystkim naraz.

Aby zrobić pastę tahini prażymy ziarna sezamu na suchej patelni, aż zacznie rozchodzić się intensywny zapach a sezam się zarumieni (ale nie za długo, bo przypalony sezam jest niejadalny). Następnie czekamy aż ostygnie, miksujemy go z oliwą na gładką masę - i gotowe!

Podajemy z chlebkiem pita, naan albo z jakimkolwiek pieczywem.

Smacznego!
A przy okazji zapraszam do polubienia mojej strony na facebooku :)


Zdjęcie z czołgu z wojny sześciodniowej pochodzi ze strony israel.org.il, zaś zdjęcia największej misy z hummusem i cieszących się libańskich kucharzy z gazeta.pl.


wtorek, 13 sierpnia 2013

Chlebek naan nad Highwayem




         Wzniesienie, które zajęliśmy górowało nad całą okolicą. Z jednej strony, od wschodu i północy, mieliśmy widok na kilka wiosek, obozowisko koczowników i dalej, na wzgórza ciągnące się aż po ostre, poszarpane szczyty gór w Zana Khan. Na południu rozciągało się miasto Ghazni. Na zachodzie zaś wiła się pod nami wstęga Ring Road – głównej drogi Afganistanu łączącej największe miasta kraju, na wojskowych mapach dumnie zwanej Highwayem, choć Bogiem a prawdą bardziej przypominała powiatową dróżkę niż autostradę.

To właśnie pilnowanie tej trasy było naszym zadaniem. Od kilku dni drogą ciągnęły amerykańskie konwoje transportujące sprzęt z Kandaharu do Kabulu. My – Zgrupowanie Bojowe Bravo – czuwaliśmy nad tym, by  na odcinku trasy wiodącym przez polską strefę odpowiedzialności nie spotkały ich żadne niespodzianki. Highway uchodził wprawdzie za stosunkowo bezpieczny, ale i tu zdarzały się zarówno ataki, jak i miny-pułapki, a długie, nieruchawe kolumny pojazdów – w dużej mierze ciężarowych, a nie bojowych – stanowić musiały łakomy kąsek dla rebeliantów.




Zapadał już wieczór, gdy dotarliśmy na wzgórze i zluzowaliśmy pluton, który stacjonował tam od trzech dni. Część naszego oddziału dowódca rozmieścił na wzniesieniu po drugiej stronie drogi, w opuszczonym posterunku afgańskiej policji. Dalej na północy, tam gdzie Highway serpentynami wspinał się w stronę Bramy Północnej, na szczytach majaczyły sylwetki pojazdów kolejnego plutonu, który tak jak my spędzić tu miał najbliższe dni.

Po operacjach w Zana Khan i Kogani, w których braliśmy udział w poprzednich miesiącach, pilnowanie drogi wydawało się prawdziwą sielanką. Ze szczytu mieliśmy widok na całą okolicę, nagie zbocza nie dawały żadnej możliwości skrytego podejścia do naszych pozycji, na dodatek w wyposażonych w termowizję wieżyczkach rosomaków całą noc czuwać mieli działonowi. Zapowiadały się trzy dni słodkiego nieróbstwa. Żadnych min, zasadzek, ostrzałów. Sielanka.

Z ulgą zdjąłem więc ciężką kamizelkę kuloodporną i hełm, odłożyłem broń i  z papierosem w ustach rozsiadłem się na kanadyjce rozłożonej przy burcie pojazdu. Oparty plecami o ogromne koło obserwowałem naszego tłumacza, który modlił się na rozłożonym na ziemi dywaniku. Trwał właśnie ramadan i Afgańczyk zgodnie z nakazami islamu pościł od świtu do zmierzchu i – jeśli okoliczności na to pozwalały - modlił się kilka razy dziennie.







Mimo, że towarzyszył nam od samego początku niewiele o nim wiedziałem. Na imię miał Dżumakhan, ale przez nas zwany był Johnem, miał 22 lata, był Hazarą i pochodził z Kabulu. Tyle. Choć od kilku miesięcy jeździliśmy na patrole w tym samym pojeździe rzadko z nim rozmawiałem. Zresztą i on niezbyt często się odzywał. Zazwyczaj podczas jazdy drzemał lub czytał książkę, a na postojach i noclegach trzymał się na uboczu. Wyczuwał chyba, że nie darzymy go sczególną sympatią ani zaufaniem – afgańscy współpracownicy wojsk koalicji często byli postrzegani jako wtyczki talibów. Zresztą niebezpodstawnie.

Po skończonej modlitwie, niemal już w całkowitych ciemnościach, John wydobył z plecaka zawiniątko, w którym trzymał jedzenie. Zazwyczaj na patrolach jadł to, co my - amerykańskie racje wojskowe. Ale podczas ramadanu zaczął wozić ze sobą własne posiłki. Na rozłożonej na ziemi ścierce ułożył płaskie chlebki naan i miskę z czymś, co przypominało jogurt. Urywane palcami kawałki pieczywa maczał w miseczce i jadł żując powoli. Był to jego pierwszy posiłek od kilkunastu godzin, śniadanie jadał bowiem przed wschodem słońca.

Kiedy zauważył, że siedzę w pobliżu i mu się przyglądam wyciągnął ku mnie rękę z kawałkiem chleba.

- Chcesz spróbować? – zapytał.

W pierwszej chwili się zawahałem. Diabli wiedzą, co tam jest, jakie bakterie, drobnoustroje, zarazki czy inne świństwa, co on tam ma na tym swoim jedzeniu i na swoich brudnych dłoniach. Ale potem pomyślałem: co może być szkodliwego w chlebie? Nie sposób zatruć się chlebem. A moje dłonie nie są wcale czystsze niż jego.

Usiadłem obok i urwałem sobie kawałek chleba. Było już całkiem ciemno. Większość żołnierzy z naszego plutonu, z wyjątkiem wartowników, ułożyła się już na kanadyjkach i karimatach. Ktoś chrapał, ktoś nucił pod nosem rozkładając sobie posłanie. Gdzieś wśród gór wył szakal.

 A ja i John siedzieliśmy, łamaliśmy chlebki naan i maczaliśmy je w gęstym jogurcie. I zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedział mi o rodzinie, którą zostawił w Kabulu, o braciach i siostrach, o matce, której skłamał, że jedzie na studia do Pakistanu, żeby się nie martwiła i o ojcu, którego zabili talibowie. Opowiadał o wojnach - tej z lat 80., którą znał tylko z opowieści, o domowej, podczas której był jeszcze dzieckiem, o rządach talibów i prześladowaniach Hazarów, o wojnie, która wybuchła w 2001 roku i która trwała już połowę jego życia. Żalił się, że musiał przerwać studia i zaklinał się, że jeszcze kiedyś je skończy.
Bez mała pół roku jeździliśmy jednym wozem na patrole, razem łaziliśmy po afgańskich wioskach i  górach, razem byliśmy pod ogniem. Ale to wszystko nie zdołało przełamać lodów, nie zbliżyło nas do siebie. Dopiero wspólny posiłek, kilka suchych podpłomyków rozłożonych na brudnej ścierce, ten najprostszy gest łamania się chlebem rozwiązał nam języki i skłonił do rozmowy. Pochodziliśmy z różnych krajów, mówiliśmy różnymi językami, wyznawaliśmy różne religie. Ja, chłopak z Krakowa, którego życiowe prądy zaniosły na pół roku do Afganistanu i on, skośnooki szyita z plemienia Hazarów. Dzieliło nas wszystko, łączył nas tylko ten udający stół kawałek materiału. Ale to wystarczyło, by przez chwilę poczuć się przyjaciółmi.

Chlebek naan, którym poczęstował mnie John, wypiekany jest w całej środkowej i południowej Azji, od Turkmenistanu po Indie i Birmę. Sama nazwa oznacza w dari po prostu chleb. Piecze się go w tradycyjnym piecu tandoor. Choć współcześnie  piece te coraz częściej wykonane są z metalu i opalane gazem to wciąż można znaleźć miejsca, gdzie wyglądają tak jak setki lat temu - gliniany dzban wkopany w ziemię, na dnie którego płonie ogień, a chlebki przyklejane są do ścianek. Jednym z takich miejsc jest Afganistan, co widać na zdjęciach tej piekarni na obrzeżach miasta Ghazni.




              Aby upiec własny chlebek naan nie potrzebujemy na szczęście pieca tandoor, którego używanie w mieszkaniu mogłoby być nieco kłopotliwe. Wystarczy zwykły piekarnik. 

No, to zaczynamy:

Składniki:
- 400g mąki pszennej
- 250ml mleka
- 2 łyżeczki suszonych drożdży
- łyżeczka soli
- 1 jajko
- 2 łyżki oleju
- 100 ml jogurtu (najlepiej gęstego)
- woda
- wszelkiego rodzaju dodatki (czarnuszka, sezam, słonecznik itp.)

I pieczemy:
Mąkę przesiewamy do dużej miski, dodajemy drożdże, sól i dodatki. W osobnym naczyniu mieszamy roztrzepane jajko, olej i jogurt, po czym dodajemy to do mąki wraz z mlekiem. Mieszamy wszystko (jeśli ciasto jest zbyt gęste dodajemy mleka lub wody) i wyrabiamy, wyrabiamy, wyrabiamy intensywnie na oprószonym mąką blacie aż ciasto będzie miało jednolitą konsytencję, będzie elastyczne i gładkie. Jeśli ciasto lepi się za bardzo do palców dodajemy nieco mąki.
Wyrobione ciasto wkładamy do miski, przykrywamy ścierką i zostawiamy w spokoju w ciemnym i ciepłym miejscu, dopóki nie wyrośnie odpowiednio - czyli dopóki nie podwoi swojej objętości. Może to potrwać godzinę, a może kilka godzin, drożdże to kapryśne stworzenia i ciężko nad nimi zapanować.
Rozgrzewamy piekarnik do temperatury 220°C. W czasie kiedy piekarnik się nagrzewa wyrabiamy jeszcze przez chwilę ciasto, a następnie dzielimy na dziesięć (czy ile tam się komu podoba) porcji. Każdą z nich rozwałkowujemy na płaski (grubości około 0,5 - 1 cm) placek. Placki układamy na posmarowanej tłuszczem lub wyłożonej papierem do pieczenia blasze i pieczemy kilka minut na najwyższej półce piekarnika aż zrobią się rumiane, a na ich powierzchni pojawią się bąble. Na dnie (tak to się nazywa? piekarnik ma dno? w każdym razie na samym dole) piekarnika możemy ustawić blachę wypełnioną wodą, aby zachować odpowiednią wilgotność.

I gotowe:






Chleb naan jest w kuchni azjatyckiej nie tylko dodatkiem do potraw, ale, podobnie jak bliskowschodnia pita, pełni również funkcję sztućców - za jego pomocą nabiera się jedzenie z miski. 
Na zdjęciach powyżej chleb naan podany jest z hummusem. Nie jest to wprawdzie danie kuchni afgańskiej ani środkowoazjatyckiej, ale nie bądźmy drobiazgowi i uznajmy, że jest to po prostu kuchnia fusion. Hummus ze zdjęć to przepyszny hummus Amamamusi, który kupiliśmy z żoną na Targu Rzeczy Fajnych na krakowskim Kazimierzu.

No to smacznego!